Trzystasześćdziesiątka!

Parę ładnych lat temu siedziałem na ławkach pod Murowańcem w Tatrach z kumplem. Popijaliśmy piwko po przejściu pierwszego odcinka Orlej Perci od Zawratu do Koziej Przełęczy. Dla nas obydwu był to powrót w góry po latach. Zmęczeni ale szczęśliwi gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Zeszło coś na marzenia i wtedy wyrwało mi się zdanie, którego nie zapomnę nigdy: „Marzenia są po to żeby je realizować”.

Na swoje 31 urodziny dostałem od przyjaciółki pewien przewodnik wydawnictwa Pascal. Tytuł zaciekawiał od razu. Ale gdzież bym śmiał w ogóle pomyśleć o czymś takim. Przecież zarówno moje jak i Mig jeżdżenie na rowerze to zwykłe szosowe zwiedzanie. Kilka razy przekroczone 100 kilometrów jednego dnia w płaskim jak stanik rozmiaru „0” terenie. Książka poszła na półkę, a natłok zleceń w pracy spowodował brak czasu i chęci na jakiekolwiek wyjazdy przez ostatnie 3 miesiące. Jednak temat przewodnika od czasu do czasu powracał w naszych rozmowach. Wreszcie od 17 lipca nadarzyła się okazja na 5 wolnych dni. Pomysłów multum jak zawsze. Góry czy rower? I wtedy ruszyła maszyna! Czemu by nie połączyć tych dwóch rzeczy? Tak, to było to czego obojgu nam było trzeba! W końcu w maju przejechaliśmy całe wybrzeże Bałtyku to dlaczego nie mamy sobie poradzić z objechaniem na rowerze Tatr, tym bardziej że na wspomnianym przewodniku zaległa już gruba warstwa kurzu 🙂
Wertuję w domu książkę. Trasa podzielona na 4 etapy. Mniej więcej po 50 kilometrów dziennie po górskich asfaltach. Zakładamy, że pojedziemy zgodnie z przewodnikiem ale na wszelki wypadek chcemy też zabrać ze sobą trochę betów do górskiego łazikowania.

Dzień 1
dystans: 89,9 km; średnia prędkość: 16,9 km/h; czas jazdy: 5:19 h; max. prędkość: 63,9 km/h

We wtorek 16 lipca od razu po pracy jadę do Mig. Na miejscu rozkręcanie rowerów, pakowanie betów itp. Nie łatwo jest upchnąć dwa crossowe rowery do niuni 🙂 Po ponad godzinie męczarni i rozmontowaniu połowy auta wreszcie się udaje. Nocna podróż do Witowa, gdzie u znajomego udało nam się załatwić bezpieczne miejsce parkingowe, upływa spokojnie. W Witowie jesteśmy przed 4 rano. Za wcześnie aby ruszać w rowerową drogę. Próbujemy usnąć w aucie, poskręcani jak paralitycy na przednich siedzeniach. Ilość gratów z tyłu uniemożliwia ich rozłożenie :/ Drzemiemy do 6 co chwilę wiercąc się i przebudzając. Po 6 postanawiamy znaleźć posesję, gdzie mamy zostawić auto. I tak nie dało się dłużej spać w tych jakże wygodnych warunkach. Podjeżdżamy pod odpowiedni numer i zaczynamy na spokojnie skręcać rowery i pakować sakwy. Betów nie dużo ale wszystko ciężkie jak cholera. Przed 7 dzwonię do Zbyszka aby wskazał nam miejsce, gdzie mamy zaparkować. Chwilę jeszcze rozmawiamy o wakacyjnych planach i wreszcie ruszamy w podróż, która zweryfikuje nasze rowerowe możliwości!
Kierunek Chochołów. Po drodze cały czas rozglądamy się za jakąś stacją benzynową wyposażoną w kompresor (marzenie). Podjeżdżamy nawet do mechanika samochodowego ale okazuje się, że pracują dopiero od 8 a jest trochę po 7. Nie chcąc tracić czasu jedziemy dalej. W Chochołowie rzuca nam się w oczy reklama stacji LPG. Mig wpada na pomysł aby podjechać i zapytać czy nie mają jakiejkolwiek pompki samochodowej. Z kanciapy wyłania się niezbyt miły na pierwszy rzut oka pan, który o dziwo dysponuje pompką! Dopowietrzamy nasze koła. Pan okazał się całkiem sympatyczny. Dziękujemy i ruszamy dalej. W kierunku dawnego przejścia granicznego Suchá Hora. Zaczynają się pierwsze widoki. Dzień jest ciepły i słoneczny, ruch na drodze niezbyt wielki także jedzie się całkiem przyjemnie.

W stronę granicy, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Pierwszy poranny widok na Tatry, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Dawna granica ze Słowacją w Suchej Horze, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Po niewielkim podjeździe i 40 minutach pedałowania mijamy granicę i wjeżdżamy na Słowację. Droga biegnie idealnym asfaltem. Jedzie się dość szybko nawet po nie przespanej nocy. Musimy dotrzeć do Vitanová, gdzie z głównej drogi biegnącej do Trsteny będziemy skręcać w lewo w kierunku Tatr. Jedziemy spokojnie podziwiając co rusz nowe widoki.

Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Droga staje się pochyła. Można się rozpędzić. Mkniemy przez Hladowkę z prędkością ponad 40 km/h. Powietrze miło chłodzi rozgrzane ciało. Mijamy kolejne zabudowania. Wtem na drogę wprost przed mój rower spod sklepu wyłazi jakiś stary Słowak nie patrząc w ogóle czy coś jedzie. Gdyby nie szybkie hamowanie i ominięcie niefrasobliwego zakupowicza byłaby niezła kraksa. Jednak cały czas trzeba mieć oczy do okoła głowy bo ludzie mają różne głupie pomysły. Tak się wystraszyłem, że nawet nie zdążyłem użyć dzwonka 😉 Za Hladovką zaczyna się dość ostry około kilometrowy podjazd. W tym miejscu po raz pierwszy dowiadujemy się co znaczą tatrzańskie górki, jednak i tak przynajmniej ja nie zdaję sobie sprawy co czeka mnie dalej. Podjazd na 1-1. Prędkość 6-7 km/h. Męczę bułę pod górę. Ech… No ale przecież marzenia są po to żeby je realizować i jakiś tam niewielki podjazd nie popsuje moich planów. Po wyjechaniu na górę robimy chwilę przerwy. Trzeba odsapnąć, napić się.
Po około 1,5h od wyjazdu dojeżdżamy do Vitanovej. Tu skręcamy w lewo na Oravice. Droga biegnie doliną potoku Oravice. Piękny i w miarę spokojny zakątek. Słonko przygrzewa. Po kilku minutach zatrzymujemy się w szutrowej zatoczce. Trzeba się przebrać bo robi się coraz cieplej i załatwić inne potrzeby. Stoimy tu kilkanaście minut. Dojeżdża do nas jakiś Słowak. Wygląda jak leśnik, my akurat jaramy fajki. Zastanawiamy się o co kolesiowi chodzi. Stoi i przygląda się nam cały czas. Jako że palimy zawsze mamy ze sobą jakieś coś na pety. Chowamy je do pustej paczki po papierosach, wsiadamy na rowery i odjeżdżamy. Oglądam się za siebie czy „leśnik” jedzie za nami, a tu szok! Koleś stał obok nas chyba z 10 minut, a jak odjechaliśmy to szybko wskoczył w krzaki za potrzebą! Biedak nieźle musiał nas przeklinać za ten jakże długi postój 🙂 Jedziemy dalej przez urokliwą dolinkę i po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do Oravic, gdzie znajdują się dość spore baseny termalne. Wszędzie pełno Polaków.

W kierunku Oravic, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Siadamy wygodnie na przybarowych ławkach i posilamy się kanapkami zabranymi jeszcze z domu. Przejechane mamy już ponad 25 km a jest dopiero przed 10. Nie spiesząc się patrzymy na ustawiającą się przed termami kolejkę i odpoczywamy w promieniach letniego słońca. Wreszcie trzeba ruszać dalej. Kierujemy się do Zuberca. Pogoda jak i widoki przepiękne. Wokół zielono aż oczy bolą. W Zubercu zatrzymujemy się pod sklepem żeby kupić coś zimnego do picia. Po wprowadzeniu euro na Słowacji drogo jak cholera. Pół litrowa cola kosztuje prawie 1 euro! No cóż nie mamy na to wpływu.

Okolice Zuberca, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

W oddali spod sklepu widać dalszą naszą drogę. Biegnie w górę po okolicznych pagórkach wśród pól i łąk. Szykuje się podjazd, wygląda jak kilka poprzednich, z którymi bez większych problemów sobie poradziliśmy. Wjeżdżamy na drogę nr 584 biegnącą do Liptovskýego Mikuláša. Ruch już większy. Co chwilę mija nas jakiś rozpędzony samochód. Jednak trzeba przyznać, że kultura jazdy Słowaków jest dużo większa niż w Polsce. Żadne auto nie pcha się na siłę, każdy wyprzedza nas szerokim łukiem zachowując bezpieczną odległość. Po krótkim zjeździe zaczyna się wspomniany wcześniej podjazd. Początkowo dość łagodny, z każdym metrem robi się coraz bardziej stromy, a do tego ciągnie się w nieskończoność. Zaczyna się typowo górska droga. Serpentyna za serpentyną i ciągle w górę. Mig wyprzedza mnie już o dobre kilkaset metrów, a moje nogi kręcą coraz wolniej i wolniej. W końcu muszę się zatrzymać. W udach brakuje mi miejsca na mięśnie. Zaraz chyba wybuchną. Łapię kilka głębokich wdechów i wsiadam na rower. Wpinam prawą nogę w spd-ka, zaczynam kręcić i… gleba! Ciężar roweru przegiął mnie na prawo i znalazłem się na szutrowym poboczu cały upierdzielony w ściółce leśnej. Zbieram się powoli. Wsiadam ponownie na rower, tym razem bez wpinania butów i zaczynam jechać. Kolejne metry to walka z samym sobą, bólem kolan, mięśni i własną psychiką, która kilkanaście razy na sekundę powtarza „zatrzymaj się, zatrzymaj się, zatrzymaj się!”. Po kolejnym kilometrze daję za wygraną. Nie jestem w stanie podjechać na tą górę! Zsiadam z roweru, znowu robię chwilę przerwy i zaczynam pchać. Moni już dawno nie widać. A ja serpentyna za serpentyną pcham 40 kilogramów do góry nie mając innego wyjścia. Masakra! Tu dopiero zdałem sobie sprawę o czym pisano w przewodniku jeśli chodzi o przygotowanie i rozjeżdżenie. Do tego takie podjazdy nijak się mają do zrobienia nawet 130 km po płaskim terenie. Co chwila w dół lub w górę mijają mnie śmigający na kolarkach „zawodowcy”. Niektórzy patrzą z politowaniem inni z uśmiechem machają na powitanie. Moja frustracja sięga zenitu! Nie poradziłem sobie! Po 15 minutach dreptania wychodzę zza kolejnej serpentyny i widzę Monię, która prawie już pod szczytem tego cholernego podjazdu czeka na mnie. Uśmiecha się nie wierząc, że prowadzę rower. Opowiadam jej o upadku i o problemach z kolanami.

Odpoczynek pod samym szczytem podjazdu, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

No cóż, nie ma innego wyjścia jak tylko ruszyć dalej. Ostatnie metry podjazdu udaje mi się spędzić już na rowerze. Wtem droga zaczyna opadać ostro w dół. Rower rozpędza się momentalnie. 20, 30, 40, 50 km/h. Serpentyna za serpentyną. Jedziemy tak szybko, że nawet niektóre auta przez dłuższy docinek drogi nas nie wyprzedzają. Ponad 60 km/h na liczniku i zaczynam hamować. Utrzymuję prędkość w granicach 55 km/h. Wiatr we włosach i muchy w zębach 😉 Mig jedzie zdecydowanie szybciej, w pewnym momencie na bank przekroczyła 70 km/h. Znowu odstawia mnie coraz bardziej. Ale nie zamierzam się ścigać, jadę tak jak czuję się bezpiecznie. Po kilku kilometrach zjazdu i hamowaniu czuję nagle spaleniznę. Co to? zadaję sobie pytanie. Guma! Oho! Klocki hamulcowe. Zjazd miał prawie 10 kilometrów, nachylenie stoku wynosiło około 12%. Zatrzymujemy się dopiero za wsią Vyšné Matiašovce. Obczajam co z moimi hamulcami. Klocki z tyłu są nieźle nadtopione ale nie umarły jeszcze do końca. Stoimy na poboczu, pijemy wodę i delektujemy się przepięknym odcinkiem drogi, na którym kolana mogły odpocząć.

Serpentynowe zjazdy, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Tatry Zachodnie, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Vyšné Matiašovce, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Okolice Vyšné`ych Matiašovic, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Droga w kierunku Liptovský`ego Mikuláša, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Za wsią teren się zdecydowanie wypłaszcza jednak niewielki kąt nachylenia drogi w dół powoduje, że nadal odpoczywamy spokojnie jadąc. W dole widać już Liptovską Marę, jezioro nad którym położone jest jedno z największych miast na Słowacji Liptovský Mikuláš. Znajdujemy po drodze małą zatoczkę porośniętą krzakami (w sumie niezbyt sympatyczną, jak się później okazało były ładniejsze miejsca żeby się zatrzymać – dobra, dobra ja ją wybrałem 😛 ) i robimy tu mały popas. Kanapki i pseudo sałatka z makreli z puszki stawiają na nogi.

Liptovska Mara, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Stąd już bez większych problemów docieramy do Liptovský`ego Mikuláša. Miasto jest spore a do tego zaczyna się tu autostrada biegnąca na wschód w stronę Popradu. Ruch na ulicach, gwarno i głośno. Coś czego nie brakowało nam przez cały dzień. Podjeżdżamy po drodze do sklepu rowerowego. Na wszelki wypadek kupuję zapasowe klocki hamulcowe, w sumie nawet w dobrej cenie – 7 euro za komplet przód-tył! Następnie kierunek Hipernova. W markecie zakupy: owoce, zimne picie i lody. Odpoczywamy w cieniu molocha.

Popas pod słowackim hipermarketem, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Zastanawiamy się co robić dalej? W sumie przejechaliśmy dzisiaj praktycznie dwa etapy z przewodnika, a jest jeszcze czas żeby dokręcić kolejne kilometry. Czujemy się w miarę nieźle, także noclegu szukać będziemy gdzieś dalej, bliżej ukochanych Tatr. Obok hipermarketu zobaczyliśmy sklep trekkingowy. A że nie za bardzo wiedzieliśmy jak wyjechać na Liptovský Hrádok, żeby nie jechać autostradą wchodzę do środka zapytać się o drogę. Panowie na spokojnie wyjaśniają jak dalej jechać. Oglądam sprzęt, który znajduje się w sklepie i podziwiam na prawdę wysokie słowackie ceny. Średnio o około 20% wyższe niż w PL. W kierunku Liptovský`ego Hrádoku prowadzi droga nr 18. Dość ruchliwa. Za miastem zatrzymujemy się aby chwilę odsapnąć na szutrowym parkingu. Wyciągam z sakwy zimnego radlera, którego wypijamy spokojnie w cieniu wielkiego drzewa z widokiem na Niżne Tatry. Nagle zbliża się do nas rowerzysta. Zatrzymuje się. To dość leciwy Słowak, który prosi nas o pomoc i klucze do roweru. Jeden z elementów tylnego błotnika odkręcił mu się i obcierał o oponę. Pomagamy mu przykręcić feralną część, życzymy sobie powodzenia i ruszamy w swoją stronę.

Niżne Tatry, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Przez Liptovský Hrádok przejeżdżamy bez zatrzymywania i od razu kierujemy się na drogę nr 537 prowadzącą w stronę Štrbskégo Plesa. Zaczynam powoli wysiadać kondycyjnie. Mimo płaskiej drogi jedzie mi się coraz ciężej. Oczy zaczynają się zamykać. Jest przed 16, a cała noc spędzona w aucie praktycznie bez snu i poprzedni dzień w pracy robią swoje. Nogi i kolana również zaczynają szwankować coraz bardziej. Mówię Moni, że daleko już nie ujadę. Zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Mijamy Vavrišovo i decydujemy, że nocleg znajdziemy w Pribylinie. To niewielka miejscowość, w której znajduje się skansen etnograficzny. Dojeżdżam tam dosłownie ostatkiem sił. Wjeżdżamy główną drogą do wsi. Od razu ukazuje nam się upragniona tabliczka z napisem „Ubytowanie”. Wchodzę do niewielkiego pensjonaciku zapytać o cenę. 16 euro! Od osoby! No chyba poszaleli na tej Słowacji, żeby na takim zadupiu nocleg kosztował prawie 70 złotych. Jeździmy i szukamy dalej. W większości miejsc nie ma nikogo w domu. Wreszcie znajdujemy się w centrum wsi. Zadbany deptak z pośrodku płynącym strumieniem robi bardzo miłe wrażenie. Zachodzimy do sklepu pod którym aż roi się od cyganów i pytamy o noclegi. Właściciel kieruje nas do siebie do domu abyśmy porozmawiali z jego małżonką. Wynajmują pokoje. Domek znajduje się jakieś 200 m od sklepu. Zadbana posesja, chata też niczego sobie. Idę negocjować. Właścicielka woła nam 12 euro od osoby i nie chce zejść nic taniej. Wymieniamy spojrzenia i bez słowa zastanowienia jedziemy szukać dalej. Zjeżdżamy ulicą w dół. Po kolejnych 200 m kolejna tabliczka z pokojami. Zatrzymujemy się. Właścicielka jest akurat w ogródku. Pytamy o cenę. 9 euro. O pasuje nam. Wciągamy rowery na posesję, odpinamy sakwy. Rowery do garażu, my do pokoju. Po drodze nie wiem jeszcze jakim sposobem Mig utargowała z właścicielką, że śpimy oboje za 15 euro łącznie. Ma dziewczyna siłę perswazji 😉 Wreszcie dokujemy się w dość przytulnym pokoiku na poddaszu. Obok do dyspozycji kuchnia i łazienka. Wszędzie czysto i schludnie. Aż miło będzie tu spać. Bierzemy prysznic i wychodzimy „na miasto” w poszukiwaniu jakiegoś czynnego jeszcze sklepu, co na SK przed godziną 18 nie jest wcale takie łatwe. Znajdujemy wreszcie niezawodny Coop, czyli takie nasze polskie Społem. Kupujemy jakieś precelki, browar i wodę na następny dzień. Po powrocie na kwaterę siadamy za domkiem na piwku i fajce. Dosiada się do nas bardzo sympatyczny Słowak (na szczęście mówił nawet nieźle po Polsku). Opowiadamy mu o naszej trasie, spostrzeżeniach i planach, a on w zamian o swojej pracy. Gość jest drwalem i pracuje dla TANAP-u usuwając ze szlaków wiatrołomy. Siedzimy tak chyba z godzinę dopijając piwo. Wieczór to już tylko gotowanie obiadu/kolacji* (*niepotrzebne skreślić) i upragnione spanie. Prawie 90 przejechanych tego dnia kilometrów dało nam ostro w kość, a przecież do pokonania zostało jeszcze więcej niż połowa całej tury.

Dzień 2

Dystans: 102,1 km; średnia prędkość: 15,7 km/h; czas jazdy: 6:30 h

W czwartek wstajemy po 6. Nie mamy pojęcia jak wygląda dalsza droga, a jedyne co wiemy z przewodnika i przeczytanych w necie informacji to to, że podjazd pod Štrbské Pleso jest morderczy. Zjadamy kanapki, pakujemy rzeczy do sakw i ruszamy na wschód w dalszym ciągu drogą nr 537. Pogoda wyśmienita. Słońce leniwie zaczyna przypiekać.

Pribylina, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Po niespełna kilometrze od rozpoczęcia jazdy muszę się zatrzymać. Kolana tak mnie napierdzielają, że nie jestem w stanie jechać dalej. W ruch idą opaski uciskowe. Dzięki nim jest trochę lepiej ale ból i tak nie ustaje. Kierujemy się w stronę miejscowości Podbanské. Droga pnie się lekko w górę ale podjazd nie jest na razie jakiś morderczy. Wolnym tempem ale jedziemy. Zatrzymujemy się dopiero obok wsi na moście nad Rzeką Bela. Tu kilka fotek, napełnianie butelek górską wodą i batony dla regeneracji sił.

Bela, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Dalsza droga robi się trochę bardziej stroma ale myślę, że nachylenie nie przekracza 6-7%. Jednak na dłuższym odcinku taki podjazd staje się uciążliwy. No cóż, w końcu dzisiaj mamy podjechać pod najwyżej leżący na trasie punkt czyli właśnie Štrbské Pleso. Trudy podjazdu rekompensują jednak widoki. Wyłaniające się coraz bardziej Tatry Wysokie wyglądają pięknie i majestatycznie, przykryte ciemną pierzyną chmur.

Kilkukilometrowy podjazd do Štrbskégo Plesa, w tle Tatry Zachodnie, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Krywań, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Co trochę robimy krótsze odpoczynki dla regeneracji moich obolałych kolan.

Widok na Niżne Tatry, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Droga dłuży się niemiłosiernie. Ciągle w górę i w górę. Dojechanie do Štrbskégo Plesa zajmuje nam ponad 2 godziny. Nie decydujemy się jednak na wjazd do miejscowości. Byliśmy tam rok temu, a biorąc pod uwagę, że jest środek sezonu to będzie tam tłok i harmider. Zaczynamy zjeżdżać w dół w kierunku Vyšnych Hágów. Szybko mijamy tę miejscowość, w której znajduje się tylko kilka hoteli i stacja słynnej elektricki.

Solisko, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Gdzieś pomiędzy Vyšnymi Hágami a Tatranską Polianką, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Zjazd kończymy w Starým Smokovcu, gdzie rozglądamy się za jakimś obiadem. Knajpek tu niewiele. Wszystkie oferują zestawy obiadowe, tyle że żaden nam nie pasuje. Kręcimy się kilkanaście minut po mieścinie położonej malowniczo u stóp gór. W końcu zjadamy kanapki i kupujemy jedynie zimne picie w sklepie.

Starý Smokovec, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Dalsza droga w stronę Tatranskiej Lomnicy to praktycznie ciągły zjazd w dół. Jedzie się przyjemnie tym odcinkiem Cesty Svobody. Niestety Tatry coraz bardziej chowają się za ciemnymi chmurami, także widoków na najwyższe szczyty nie ma.

Gerlah, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Im dalej na wschód tym droga coraz bardziej opada. Kolana dokuczają ale nie jest już tak źle jak na początku. Tak jak by trochę się rozjeździły. Mijamy kolejne znane tatrzańskie miejscowości: Tatranską Lomnicę, Kežmarské Žlaby. Przynajmniej gdy wyłoniły się po raz pierwszy Tatry Bielskie to było na co popatrzeć. Ich szczyty nie tak wysokie jak Łomnica czy Gerlach pięknie prezentowały się na tle mleczno-niebieskiego nieba.

Tatry Bielskie, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Łomnica prawie wyszła zza chmur, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Wiodącą ciągle w dół drogą dojeżdżamy do Tatranskej Kotliny, gdzie w przytulnej przydrożnej knajpce zamawiamy smażony syr. Odpoczywamy w cieniu drzew delektując się smakiem niepowtarzalnego słowackiego dania narodowego.

W oczekiwaniu na posiłek, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Postój rozleniwia. Ciężko jest wsiąść na rower i ruszyć dupsko dalej. W planie mamy dojechać do Ždiaru i tu szukać noclegu. Z Tatranskej Kotliny droga zaczyna się wznosić. Podjazd staje się coraz bardziej monotonny, a nasze nogi i rozleniwione jedzeniem ciała coraz bardziej zmęczone.  Noga za nogą, obrót za obrotem. Idzie mozolnie. Znowu 6-7 km/h jak już wiele razy było na tym wyjeździe. I choćby człowiek chciał szybciej to i tak nie daje się rady. Wreszcie Ždiar. Rozglądamy się ale mieścina jest tak niewielka, że za bardzo nie ma gdzie zanocować. Poniżej drogi rozsianych jest sporo chałup ale jak pomyśleć o podjeździe z dołu kolejnego dnia to normalnie śmierć na miejscu.

Ždiar, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Decydujemy się jechać dalej. Mamy w głowie dwie opcje noclegu. Albo Tatranská Javorina albo ośrodek wypoczynkowy Straży Granicznej przy Łysej Polanie. Podjazd ciągnie się dalej jeszcze przez kilka kilometrów. Dobija mnie to coraz bardziej. Ale jechać trzeba. W końcu wyjeżdżamy na szczyt wzniesienia i zaczynamy zjeżdżać ku Tatranskiej Javorinie. Ponownie wiatr we włosach do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić na tym wyjeździe. Przejechanie 5 kilometrów zajmuje nam dosłownie chwilę. We wsi zatrzymujemy się pod sklepem. Idę po coś do picia i zaczynamy omawiać różne warianty i możliwości noclegu. Dzwonię do Mrocznego z prośbą o numer telefonu do Straży Granicznej, nie ma neta, Kamil nie odbiera, telefony które podał mi Greg nie działają :/ Robi się lipa. Mig przypomina sobie nagle, że telefon do tego ośrodka na pewno ma Dejw. Dzwonimy. Dostaję od niego namiar na samego szefa. Telefon odbiera lekko gburowaty pan. Przedstawiam się i tłumaczę skąd mam numer telefonu. Jednak noclegów brak, wszystkie miejsca zajęte 😦 . Myślimy co robić dalej. Przed nami podjazd z Łysej Polany po serpentynach. Znalezienie noclegu w Tatranskiej Javorinie to chore koszty (chcieli po 10-12 euro od osoby). Heh. Brak zdecydowania. Do tego Mig przechodzi lekki kryzys i musi chwilę odespać zmęczenie.

Spanie na przystanku, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Wreszcie zapada decyzja. Jedziemy do PL z myślą znalezienia noclegu w Małym Cichym. To najbliższa od Łysej Polany miejscowość w kierunku Zakopca. Do Łysej Polany zjeżdżamy łagodnie nachyloną asfaltówką. Przemykamy między tłumem ludzi i samochodów i rozpoczynamy czterokilometrowy podjazd po dobrze każdemu znanych serpentynach prowadzących do Morskiego Oka. W Polsce kierowcy już nie są tacy mili jak na Słowacji. Co chwilę na siłę przeciskają się obok nas auta pnące się tak samo jak my w górę. O dziwo jedziemy całkiem nieźle. Cały podjazd zajmuje nam około 30 minut ale bez żadnego przystanku i pchania rowerów. Zatrzymujemy się dopiero na parkingu przy szlaku na Rusinową Polanę. Po drodze mija nas jeszcze rozkrzyczany „wariat” na rowerze tak samo zapakowanym jak my, tyle że on jechał z pełną prędkością w dół. Na parkingu cisza i spokój, pomijając przejeżdżające obok auta. Chmurzy się coraz bardziej. Do tego jest po 16 a już na licznikach mamy około 80 km tego dnia. Korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji czyli toi-toia. Dyskutujemy co robić dalej. Naszą rozmowę słyszą sympatyczni młodzi ludzie z dzieckiem. Oferują nam pomoc w podwózce choćby sakw. Jednak decydujemy się z niej nie skorzystać. Chcemy sprawiedliwie zaliczyć całą turę.

Przy szlaku na Rusinową Polanę, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Po kilkunastu minutach ruszamy dalej. Zaczyna lekko kropić deszcz. Na skrzyżowaniu odbijamy w lewo w stronę Zakopanego. Pada coraz mocniej a my rozpoczynamy zjazd po dość krętej górskiej szosie uczęszczanej przez miliony turystów rok rocznie. Asfalt jest mokry, momentami śliski. Mig wyrywa ostro do przodu. Wyspała się, a do tego szosa biegnąca z górki mocno ją zmotywowała. I to do tego stopnia, że przejechała zjazd na Małe Ciche. Gdy wreszcie ją doganiam wyciągamy mapę i szukamy innej drogi. Za niewielki odcinek powinien być drugi zjazd, którego nie znaleźliśmy :/ Nie pozostało nam nic innego jak jechać dalej w stronę Zakopca. Po drodze mijamy skręt na Murzasichle lecz do Zako jest już tak niedaleko, że nocować będziemy w polskiej stolicy Tatr. Od Jaszczurówki zaczynamy pytać o noclegi. Ceny z kosmosu. Normalny pokój to koszt 40 złotych od osoby. Za 30 złotych jakiś pseudo góral oferował nam spanie w piwnicy bez okien na starym tapczanie pośród domowych klamotów jakie zwykle trzyma się w piwnicach. Szok jak gościnni są górale i dziwią się, że ludzie nie chcą przyjeżdżać. Przecież jest tam tak tanio! Zrezygnowani zatrzymujemy się na parkingu w okolicach Bystrego. Mig dorwała tam jeszcze kociaka, który pochłonął nasze dwie kanapki (ale skurczybyk był głodny).

Z zakopiańskim kotem, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Skręcamy w Drogę do Olczy licząc, że tam kwatery będą w normalnej ludzkiej cenie. Jeździmy od domu do domu ale ciągle słyszymy, że albo nie ma wolnych miejsc albo za mniej niż 40 złotych się nie opłaca wynajmować pokoju. No tak lepiej niech stoi pusty, wtedy zdecydowanie lepiej na siebie zarobi. Jeden z właścicieli daje nam namiar na swojego znajomego mieszkającego przy początku Drogi do Olczy. Mimo to jeździmy jeszcze chwilę rozglądając się. Trafiamy przy okazji na bardzo miłą panią, która gdyby nie to, że przed chwilą wynajęła ostatni pokój chętnie by nam pomogła i przenocowała za 25 zł. Bo jak to powiedziała „mnie się tak podoba, że Wy na tych rowerach tak” 🙂 No ale cóż, nie pozostało nam nic innego jak jechać do wskazanego wcześniej znajomego. Dom, w którym mamy nocować stoi w głębi podwórka. Do okoła domu niezły burdel. Nie wygląda to zachęcająco. Dzwonimy. Po kilku minutach wyłazi stary dziadek i mówi, że na nas czekał (pewnie już dostał cynk). Pytamy po ile? Chce 40 od osoby. Mówimy, że więcej niż 35 złotych nie damy i tyle. W końcu się zgadza. Rowery zamykamy w garażu. Idziemy do pokoju. W środku syf, że nie do opisania! Do tego wali wilgocią. No ale cóż, jest już po 20 a my mamy dość na dzisiejszy dzień. Płacimy, gość chowa kasę do kieszeni (nawet z dowodu nikogo nie spisał) i idzie do siebie. Łazienka niby w pokoju ale prysznic taki, że trzeba było uważać, żeby niczego się nie dotknąć. Jednym słowem masakra! Koimy nerwy zakupionym w pobliskich delikatesach piwem i idziemy spać.

Dzień 3

Dystans: 18 km; średnia prędkość: 16,6 km/h; czas jazdy: 1,21 h

W piątek wstajemy przed 8 rano. Nie ma się co spieszyć, w końcu musimy tylko dojechać do Witowa. Ogarniamy się i czym prędzej uciekamy z syfiastego noclegu. Jedziemy przez Krupówki, gdzie o tej porze cisza i spokój.

Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013
Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Po drodze zahaczamy o restaurację pod złotymi łukami. Ja zjadam jakieś śniadaniowe gówno i wypijam kawę, Mig korzysta z toalety. Ruszamy powoli w kierunku drogi na Kościelisko. Pogoda dopisuje. Jest ciepło i przyjemnie. Na trasie co chwila mija nas sznur aut.

Do Kościeliska, Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Praktycznie od centrum Zakopca rozpoczyna się mozolny podjazd w stronę Krzeptówek i jeszcze dalej. Jedziemy niespiesznie, choć Monia pod górkę ma całkiem niezłe tempo. Wreszcie zatrzymujemy się przy przydrożnym sklepie spożywczym. Widzimy pod nim dwa zapakowane betami rowery w tym jeden z dodatkową przyczepką. Na murku obok sklepu siedzi dwóch młodych chłopaków. Mig idzie do środka po drobne zakupy a ja zaczynam z nimi rozmawiać. Okazuje się, że objeżdżają całą Polskę na rowerach w celu charytatywnym na rzecz chorego na raka kolegi. Wyruszyli z Gdańska 1 lipca i zamierzają zakończyć swoją podróż 4 sierpnia. Niezły wyczyn patrząc na ich ładunek 🙂 Oddajemy im sporą część swojego niepotrzebnego jedzenia. Gaworzymy na rowerowe tematy, aż wreszcie przychodzi czas się zbierać dalej.

Wspólna fotka z kolegami – rowerzystami 🙂 , Od Tatrzańska Trzystasześćdziesiątka 17-19.07.2013

Po 20 minutach spod sklepu jesteśmy już w Witowie. Szybki zjazd przez Kościelisko (tu Monia przeklina kierowcę, któremu wjechała by w dupę) i kończymy swojego rowerowego tripa tatrzańskiego.

Niestety popełniliśmy jeden błąd, a mianowicie gdybyśmy wiedzieli że te 18 kilometrów do Witowa jest takie proste, to trasę zamknęlibyśmy w 2 dni, a tak wyszło 2,5 dnia.

Sprawdziliśmy swoje siły, zmierzyliśmy się z jedną z trudniejszych tur rowerowych w Polsce i chyba nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Mocne podjazdy, szybkie zjazdy, ciasne zakręty – to czysta przyjemność z podróży rowerem wokół Tatr. Nie jestem tylko w stanie wyobrazić sobie tego w jaki sposób niektórzy ludzie przejeżdżają tę trasę w 8 godzin :/

Jedno jest pewne – Warto spełniać swoje marzenia 🙂

2 uwagi do wpisu “Trzystasześćdziesiątka!

  1. Ładny kawał drogi, też śmigam na rowerze, ale do okołogórskich tras mam na razie zbyt duży respekt i na razie zadwalam się 100 w po dolinkach podkrakowskich albo w stronę śląska. Pozdrawiam.

    1. Ja też do tej pory śmigałem po nizinach. To pierwsza „górska” trasa w moim życiu. Powiem Ci, że warto się w ten sposób sprawdzić i mimo bólu kolan i mięśni da radę to przejechać jeśli bardzo się chce 🙂 Polecam! Fantastyczna tura 🙂

Dodaj komentarz